Zaczynał się sezon. Słońce przypiekało na dobre, gdy przyjechałem do ośrodka wczasowego w Tardzie koło Miłomłyna. Zatrudniłem się jako ratownik.
Nazajutrz po śniadaniu udałem się z leżakiem na molo, na którego końcu zauważyłem kobietę zarzucają cą wędkę. Podszedłem i po przyjaznym "dzień dobry", po którym nie było odpowiedzi, zagadną łem : - Biorą ?
Kobieta nią zareagowała. W tym momencie musiała mieć branie, bo zacięła mocno, ale widocznie za szybko, gdyż bez pożą danego efektu. Po czym odwróciła głowę na moment, spojrzała na mnie wzrokiem bazyliszka i rzuciła krótko :
- Nawet na wczasach połowić nie dadzą , cholera.
Zbity z tropu, wyją kałem :
- Przepraszam, ale właśnie zaczynam pracę na tym molo. Nie chciałbym przeszkadzać. Tyle, że jak będą się tu kręciły dzieciaki, trzeba uważać, aby nie zaczepić któregoś haczykiem.
Kobieta znów odwróciła głowę, tym razem wolniej. Zmierzyła mnie wzrokiem od stóp po czubek głowy, wzruszyła ramionami, po czym szybkim, wprawnym ruchem poprawiła dżdżownicę na haczyku (co mi się strasznie spodobało) i zarzuciła wędkę. Zdją łem z nóg drewniaki, by nie płoszyć ryb i odszedłem zalec na leżaku. Molo było puste. Do przyjścia pierwszych plażowiczów obserwowałem nieznajomą przez dobre pół godziny. Wyjęła w tym czasie kilka niewielkich okonków, przy czym ruchy miała płynne i pewne.
Dzień miną ł szybko. Wieczorem po kolacji usłyszałem pukanie do drzwi.
- Proszę - krzykną łem, nie podnoszą c się z łóżka. W drzwiach stał mężczyzna około czterdziestki. Zaprosiłem go do środka.
- Czym mogę służyć? - zapytałem. Jegomość przedstawił się i usiadł na wskazanym krześle.
- Wie pan - zaczą ł - ja w nietypowej sprawie.
- Słucham - dodałem mu odwagi.
- Więc żona, no, wie pan, ta blondynka na molo, ona za tymi rybami siedzi. My nie mamy dzieci, to wie pan. - Jakoś nieskładnie mu to szło.
- Mówiła mi, że pan niezadowolony.
- Niby z czego? - nie wytrzymałem.
- No nie, nie. Mówiła żeby pana przeprosić, ale żeby pan jej tam pozwolił z tego mola te ryby.
Parskną łem śmiechem : - Jesteście państwo na wczasach, a ja w pracy dla państwa - odrzekłem niegramatycznie. - Niech łowi. Też jestem wędkarzem i znam ten ból.
Pan Jerzy, bo tak miał na imię mój rozmówca, uśmiechną ł się serdecznie i dodał :
- No, to mam z głowy. Panie, ona mi żyć nie daje z tymi rybami. Cały rok szykuje te swoje żyłki. Ma koleżankę, obie rybaczą , nawet są w jakimś klubie. Mnie tam nawet na rękę, luz jest, to i na kielicha z kolegami, to w pokerka, nie skrzeczy nad uchem, jak innym.
Kiwałem głową ze zrozumieniem. Wreszcie pan Jerzy wstał i przymrużywszy znaczą co jedno oko dodał:
- Jutro wieczorek zapoznawczy, to pamiętaj pan, jedno szkło dla pana przy naszym stoliku zarezerwują . Dobranoc.
- Dobranoc - odpowiedziałem i pokręciłem głową .
Zapowiedziany wieczorek skończył się bez ofiar, a ja poznałem lepiej swoich podopiecznych. Przetańczyłem nawet trzy kawałki z panią wędkarz, która okazała się magistrem farmacji. Dziewczyna była konkretna, bo gdy powiedziałem jej, że sam nieźle wędkuję, skwitowała to trzema słowami:
- Nie podlizuj się, kochasiu.
Następnego dnia wstałem wcześniej. Obok mola nałowiłem małych uklejek i zamkną wszy je w sadzyku, schowałem pod pomost. Pod wieczór, gdy tylko skończyłem swój dyżur, wzią łem wędki i wyją wszy sadzyk z żywcami zasiadłem na molu. Na obu żywcówkach zrobiłem ośmio i dziewięciometrowy grunt i zarzuciłem daleko na ukleję. Okoń nie chodził wierzchem i byłem pewien, że duże okonie żerują głęboko. W pewnym momencie spławik jednej z nich podskoczył i pojechał pod wodę. Odczekałem chwilę i zacią łem. Jakież było moje zdziwienie, gdy przy molu zamiast okonia ujrzałem biały brzuch węgorza. Kręcił sie w kółko i skręcał żyłkę. Oceniłem go na 80-90 dag. Gdy wpuszczałem go do siatki, zobaczyłem, jak z kołowrotka drugiej żywcówki ucieka żyłka. Za moment drugi węgorz lą dował w podbieraku. Gdy cią gną łem czwartą sztukę, usłyszałem za plecami kobiecy głos:
- O, ładny węgorz, ale to przypadek.
- Dobry wieczór - odpowiedziałem. - Tak, to już czwarty przypadek przez godzinę.
Wyją łem teatralnym gestem siatkę i wpuściłem do niej czwartego węgorza. W ten sposób wzią łem rewanż za zniewagi, wypowiedziane pod moim adresem na wieczorku zapoznawczym. Zaprosiłem panią magister z małżonkiem na wędzoną rybę. Nie przyszli.
Dwa dni pani wędkarz siadywała na molu, czatują c na węgorza. Ale łowią c na robaki nie mogła mieć wyniku. Podziwiałem jej wytrwałość z bezpiecznej odległości. Sam jeszcze kilkakrotnie usiłowałem złowić węgorza, lecz nie brały. Przypisywałem to załamaniu pogody.
Gdy skończył się turnus i moja znajoma odjeżdżała z mężem do domu, podszedłem do samochodu i pożegnawszy się spytałem, czemu nie przyszła z mężem na wędzonego węgorza. Pan Jerzy spojrzał zagadkowo na żonę. Ta spojrzała na mnie i powiedziała poważnym tonem :
- Prawdziwy wędkarz nie jada ryb...
- Tak, tak - przerwałem jej w pół zdania - łowi dla przyjemności i ewentualnie oddaje znajomym.
Andrzej Łapiński
Nazajutrz po śniadaniu udałem się z leżakiem na molo, na którego końcu zauważyłem kobietę zarzucają cą wędkę. Podszedłem i po przyjaznym "dzień dobry", po którym nie było odpowiedzi, zagadną łem : - Biorą ?
Kobieta nią zareagowała. W tym momencie musiała mieć branie, bo zacięła mocno, ale widocznie za szybko, gdyż bez pożą danego efektu. Po czym odwróciła głowę na moment, spojrzała na mnie wzrokiem bazyliszka i rzuciła krótko :
- Nawet na wczasach połowić nie dadzą , cholera.
Zbity z tropu, wyją kałem :
- Przepraszam, ale właśnie zaczynam pracę na tym molo. Nie chciałbym przeszkadzać. Tyle, że jak będą się tu kręciły dzieciaki, trzeba uważać, aby nie zaczepić któregoś haczykiem.
Kobieta znów odwróciła głowę, tym razem wolniej. Zmierzyła mnie wzrokiem od stóp po czubek głowy, wzruszyła ramionami, po czym szybkim, wprawnym ruchem poprawiła dżdżownicę na haczyku (co mi się strasznie spodobało) i zarzuciła wędkę. Zdją łem z nóg drewniaki, by nie płoszyć ryb i odszedłem zalec na leżaku. Molo było puste. Do przyjścia pierwszych plażowiczów obserwowałem nieznajomą przez dobre pół godziny. Wyjęła w tym czasie kilka niewielkich okonków, przy czym ruchy miała płynne i pewne.
Dzień miną ł szybko. Wieczorem po kolacji usłyszałem pukanie do drzwi.
- Proszę - krzykną łem, nie podnoszą c się z łóżka. W drzwiach stał mężczyzna około czterdziestki. Zaprosiłem go do środka.
- Czym mogę służyć? - zapytałem. Jegomość przedstawił się i usiadł na wskazanym krześle.
- Wie pan - zaczą ł - ja w nietypowej sprawie.
- Słucham - dodałem mu odwagi.
- Więc żona, no, wie pan, ta blondynka na molo, ona za tymi rybami siedzi. My nie mamy dzieci, to wie pan. - Jakoś nieskładnie mu to szło.
- Mówiła mi, że pan niezadowolony.
- Niby z czego? - nie wytrzymałem.
- No nie, nie. Mówiła żeby pana przeprosić, ale żeby pan jej tam pozwolił z tego mola te ryby.
Parskną łem śmiechem : - Jesteście państwo na wczasach, a ja w pracy dla państwa - odrzekłem niegramatycznie. - Niech łowi. Też jestem wędkarzem i znam ten ból.
Pan Jerzy, bo tak miał na imię mój rozmówca, uśmiechną ł się serdecznie i dodał :
- No, to mam z głowy. Panie, ona mi żyć nie daje z tymi rybami. Cały rok szykuje te swoje żyłki. Ma koleżankę, obie rybaczą , nawet są w jakimś klubie. Mnie tam nawet na rękę, luz jest, to i na kielicha z kolegami, to w pokerka, nie skrzeczy nad uchem, jak innym.
Kiwałem głową ze zrozumieniem. Wreszcie pan Jerzy wstał i przymrużywszy znaczą co jedno oko dodał:
- Jutro wieczorek zapoznawczy, to pamiętaj pan, jedno szkło dla pana przy naszym stoliku zarezerwują . Dobranoc.
- Dobranoc - odpowiedziałem i pokręciłem głową .
Zapowiedziany wieczorek skończył się bez ofiar, a ja poznałem lepiej swoich podopiecznych. Przetańczyłem nawet trzy kawałki z panią wędkarz, która okazała się magistrem farmacji. Dziewczyna była konkretna, bo gdy powiedziałem jej, że sam nieźle wędkuję, skwitowała to trzema słowami:
- Nie podlizuj się, kochasiu.
Następnego dnia wstałem wcześniej. Obok mola nałowiłem małych uklejek i zamkną wszy je w sadzyku, schowałem pod pomost. Pod wieczór, gdy tylko skończyłem swój dyżur, wzią łem wędki i wyją wszy sadzyk z żywcami zasiadłem na molu. Na obu żywcówkach zrobiłem ośmio i dziewięciometrowy grunt i zarzuciłem daleko na ukleję. Okoń nie chodził wierzchem i byłem pewien, że duże okonie żerują głęboko. W pewnym momencie spławik jednej z nich podskoczył i pojechał pod wodę. Odczekałem chwilę i zacią łem. Jakież było moje zdziwienie, gdy przy molu zamiast okonia ujrzałem biały brzuch węgorza. Kręcił sie w kółko i skręcał żyłkę. Oceniłem go na 80-90 dag. Gdy wpuszczałem go do siatki, zobaczyłem, jak z kołowrotka drugiej żywcówki ucieka żyłka. Za moment drugi węgorz lą dował w podbieraku. Gdy cią gną łem czwartą sztukę, usłyszałem za plecami kobiecy głos:
- O, ładny węgorz, ale to przypadek.
- Dobry wieczór - odpowiedziałem. - Tak, to już czwarty przypadek przez godzinę.
Wyją łem teatralnym gestem siatkę i wpuściłem do niej czwartego węgorza. W ten sposób wzią łem rewanż za zniewagi, wypowiedziane pod moim adresem na wieczorku zapoznawczym. Zaprosiłem panią magister z małżonkiem na wędzoną rybę. Nie przyszli.
Dwa dni pani wędkarz siadywała na molu, czatują c na węgorza. Ale łowią c na robaki nie mogła mieć wyniku. Podziwiałem jej wytrwałość z bezpiecznej odległości. Sam jeszcze kilkakrotnie usiłowałem złowić węgorza, lecz nie brały. Przypisywałem to załamaniu pogody.
Gdy skończył się turnus i moja znajoma odjeżdżała z mężem do domu, podszedłem do samochodu i pożegnawszy się spytałem, czemu nie przyszła z mężem na wędzonego węgorza. Pan Jerzy spojrzał zagadkowo na żonę. Ta spojrzała na mnie i powiedziała poważnym tonem :
- Prawdziwy wędkarz nie jada ryb...
- Tak, tak - przerwałem jej w pół zdania - łowi dla przyjemności i ewentualnie oddaje znajomym.
Andrzej Łapiński