Wracałem ze wspaniałego jeziora zdegustowany, zmęczony i zły. Barometr skakał od kilku dni to w górę, to w dół i drapieżnik nie żerował wyraźnie... Mimo wspaniałych błystek, jakich używałem tego dnia, byłem na zero. Po wyjeździe z lasu postanowiłem przejechać do szosy na skróty. Po kilometrze grzęznę w błocie. Kolejna próba wyjazdu z dołka kończy się zapadnięciem malucha po progi. Wyłażę na najlbliższy pagórek, w dali widzę orzą
cego chłopa.
Kluczą c miedzą dochodzę do gospodarza. Zrazu rozmowa nie klei się, lecz gdy mówię, że wracam z ryb, chłop ożywia się wyraźnie.
- A hacycki na karaskę pan ma?
- Mam - odpowiadam. Po wycią gnięciu auta, sięgam po portfel.
- A nie, mnie pieniędzy nie trza, tylko tych parę haczyków na karaskę.
Wyjmuję pudło. Osiem mustadów dwunastek, jakie podałem gospodarzowi, nie bardzo przypadły mu do gustu.
- Maluśkie - mówi - ale kuciaki.
- No to na dużego karasia - mówię.
- Dyć na ciasto to może i dobre, ale tu one bierom na pół rosówki.
- Gdzie jeszcze są takie karasie.
- Za tym pagórkiem jest jeziorko z 10 hektary, to tam. Do widzenia.
Kilka dni później postanowiłem odwiedzić to miejsce. Piękny majowy dzień. Wiatr zachodni, słaby, jeziorko w oparach podnoszą cej się mgły wyglą dało zachęcają co. Brzegi nie wydeptane, woda płytka - świadczyły o tym krzaki 30 - 40 metrów od brzegu, wystają ce z wody.
Pierwsze branie karasia po 20 minutach. Delikatne i niepewne ciasto, które przygotowałem, z powodu dużej ilości cukru rozmiękło i praktycznie nie nadawało się do łowienia na dużą odległość. Mimo to złowiłem kilka dłoniaków, lecz bez spodziewanych, na podstawie gospodarza, rewelacji.
Po dwóch godzinach dostrzegłem po drugiej stronie wędkarza, który właśnie holował rybę. Zwiną łem wędkę i poszedłem w jego kierunku. Nie był miejscowy, świadczył o tym numer rejestracyjny emzetki, która stała obok. Sprzęt - Germina około 4m, rzuty dalekie po 30-40m.
- Dzień dobry... - bez odpowiedzi.
W drucianej na wpół zamoczonej siatce trzepotało się 7-8 karasi co najmniej po 30-40 dkg.
- Przepraszam, na co szanowny pan łowi? - spytałem grzecznie.
- Na kolację - padła odpowiedź i szyderczy uśmieszek oblał okrą głą twarz nieznajomego.
Zbity z tropu odszedłem jakieś 50m dalej i usiadłem przy kępie sitowia, zapaliłem fajkę. Nie łowiłem już tego dnia. Była wolna sobota.
Nazajutrz w niedzielę wstałem wcześnie. Zanęta, jaką zrobiłem, wydawała mi się odpowiednia: otręby pszenne, bułka tarta, kasza kukurydziana, porcja płatków owsianych, ziemniaki przepuszczone przez maszynkę do mięsa i koper włoski na przełamanie oraz garść soli na zaostrzenie apetytu rybie.
O 730 byłem już na stanowisku przy kępie sitowia. Nęcenie i pierwszy rzut. 10 minut nic. Zapaliłem, chowałem właśnie zapałki, gdy zauważyłem gwałtowny skok spławika. Zacięcie jak w beton, ryba przeszła dwa metry prawo skos i zeszła z haka. Zwiną łem, haczyk czerwony mustad lekko wygięty.
Zmieniam przypon z 0.12 na 0.14 i hak na kutą jedenastkę. Rzut i ledwo przynęta dotyka dna, branie - karaś 25 dkg. Po godzinie jest około 40 sztuk. Po powtórnym zanęceniu brania wzmagają się. Czuję że jestem obserwowany. Gdy wpuszczam do siatki kolejnego karasia, słyszę za plecami:
- To na co pan łapiesz?. - Odwróciłem się. Stał za mną mój wczorajszy dowcipniś.
- No wczoraj już złapałem na dzisiejszą kolację, ale łowię na czerowne kompostowe robaki - odparłem i pokazałem pudełko. Bą kną łem coś o zanęcie, ale gdy odwróciłem się po raz drugi, nie było już za mną nikogo.
Wracają c zmuszony byłem przechodzić obok dowcipnisia. W jego drucianej siatce trzepotał się jeden karasek. A widzą c moczą ce się w wodzie 4 bochenki chleba, uśmiechną łem się sam do siebie.
Dwa tygodnie później po sprawdzeniu z mapą w ręku jeziora w biurze PGRyb zorganizowaliśmy zawody na tym zbiorniku. Złowiłem około 300 karasi o łą cznej wadze 34 kg. Kolega stoją cy na miejscu dowcipnisia złowił dwa. Moje przypuszczenia okazały się trafne. Jegomość nęcił ogromnymi ilościami chleba. Karaś, mimo jego dużej liczebności w jeziorze, nie był w stanie zjeść zanęty. Chleb zakwasił się i ryba odeszła z tego miejsca definitywnie.
Andrzej Łapińki
Kluczą c miedzą dochodzę do gospodarza. Zrazu rozmowa nie klei się, lecz gdy mówię, że wracam z ryb, chłop ożywia się wyraźnie.
- A hacycki na karaskę pan ma?
- Mam - odpowiadam. Po wycią gnięciu auta, sięgam po portfel.
- A nie, mnie pieniędzy nie trza, tylko tych parę haczyków na karaskę.
Wyjmuję pudło. Osiem mustadów dwunastek, jakie podałem gospodarzowi, nie bardzo przypadły mu do gustu.
- Maluśkie - mówi - ale kuciaki.
- No to na dużego karasia - mówię.
- Dyć na ciasto to może i dobre, ale tu one bierom na pół rosówki.
- Gdzie jeszcze są takie karasie.
- Za tym pagórkiem jest jeziorko z 10 hektary, to tam. Do widzenia.
Kilka dni później postanowiłem odwiedzić to miejsce. Piękny majowy dzień. Wiatr zachodni, słaby, jeziorko w oparach podnoszą cej się mgły wyglą dało zachęcają co. Brzegi nie wydeptane, woda płytka - świadczyły o tym krzaki 30 - 40 metrów od brzegu, wystają ce z wody.
Pierwsze branie karasia po 20 minutach. Delikatne i niepewne ciasto, które przygotowałem, z powodu dużej ilości cukru rozmiękło i praktycznie nie nadawało się do łowienia na dużą odległość. Mimo to złowiłem kilka dłoniaków, lecz bez spodziewanych, na podstawie gospodarza, rewelacji.
Po dwóch godzinach dostrzegłem po drugiej stronie wędkarza, który właśnie holował rybę. Zwiną łem wędkę i poszedłem w jego kierunku. Nie był miejscowy, świadczył o tym numer rejestracyjny emzetki, która stała obok. Sprzęt - Germina około 4m, rzuty dalekie po 30-40m.
- Dzień dobry... - bez odpowiedzi.
W drucianej na wpół zamoczonej siatce trzepotało się 7-8 karasi co najmniej po 30-40 dkg.
- Przepraszam, na co szanowny pan łowi? - spytałem grzecznie.
- Na kolację - padła odpowiedź i szyderczy uśmieszek oblał okrą głą twarz nieznajomego.
Zbity z tropu odszedłem jakieś 50m dalej i usiadłem przy kępie sitowia, zapaliłem fajkę. Nie łowiłem już tego dnia. Była wolna sobota.
Nazajutrz w niedzielę wstałem wcześnie. Zanęta, jaką zrobiłem, wydawała mi się odpowiednia: otręby pszenne, bułka tarta, kasza kukurydziana, porcja płatków owsianych, ziemniaki przepuszczone przez maszynkę do mięsa i koper włoski na przełamanie oraz garść soli na zaostrzenie apetytu rybie.
O 730 byłem już na stanowisku przy kępie sitowia. Nęcenie i pierwszy rzut. 10 minut nic. Zapaliłem, chowałem właśnie zapałki, gdy zauważyłem gwałtowny skok spławika. Zacięcie jak w beton, ryba przeszła dwa metry prawo skos i zeszła z haka. Zwiną łem, haczyk czerwony mustad lekko wygięty.
Zmieniam przypon z 0.12 na 0.14 i hak na kutą jedenastkę. Rzut i ledwo przynęta dotyka dna, branie - karaś 25 dkg. Po godzinie jest około 40 sztuk. Po powtórnym zanęceniu brania wzmagają się. Czuję że jestem obserwowany. Gdy wpuszczam do siatki kolejnego karasia, słyszę za plecami:
- To na co pan łapiesz?. - Odwróciłem się. Stał za mną mój wczorajszy dowcipniś.
- No wczoraj już złapałem na dzisiejszą kolację, ale łowię na czerowne kompostowe robaki - odparłem i pokazałem pudełko. Bą kną łem coś o zanęcie, ale gdy odwróciłem się po raz drugi, nie było już za mną nikogo.
Wracają c zmuszony byłem przechodzić obok dowcipnisia. W jego drucianej siatce trzepotał się jeden karasek. A widzą c moczą ce się w wodzie 4 bochenki chleba, uśmiechną łem się sam do siebie.
Dwa tygodnie później po sprawdzeniu z mapą w ręku jeziora w biurze PGRyb zorganizowaliśmy zawody na tym zbiorniku. Złowiłem około 300 karasi o łą cznej wadze 34 kg. Kolega stoją cy na miejscu dowcipnisia złowił dwa. Moje przypuszczenia okazały się trafne. Jegomość nęcił ogromnymi ilościami chleba. Karaś, mimo jego dużej liczebności w jeziorze, nie był w stanie zjeść zanęty. Chleb zakwasił się i ryba odeszła z tego miejsca definitywnie.
Andrzej Łapińki