Przygodę na lodzie, jaką
przyszło mi przeżyć z przyjacielem tego dnia, będę wspominał do końca mojej wędkarskiej kariery. Był mroźny lutowy poranek, gdy zasiedliśmy nad przeręblami. Brały niewielkie okonki i gdy któryś z kolei wrócił do wody, przyjaciel zdecydował się na zmianę łowiska. Dadaj to duże jezioro, jedno z najbardziej malowniczych na Mazurach, z mnóstwem wysepek i podwodnych górek, których i zimą
i latem trzymają
się ryby drapieżne. Prawdziwe eldorado dla wędkarskiej braci. Po podejściu spod Ptasiej Wyspy dotarliśmy za Wyspę Baranią
, gdzie postanowiliśmy wykuć kilka otworów na siedmiu-ośmiu metrach.
Już pierwsze wpuszczenie cynowej rybki było "pełne". Przyjaciel wyją ł pięknego okonia około 0.5 kg. Wykułem przerębel obok niego. Kiedy tylko moja mosiężna rybka dotknęła dna, poczułem silne uderzenie. I zaczęło się. Okoń brał jak wściekły, jeden za drugim. Straciliśmy poczucie czasu.
Gdy przyszło opamiętanie i spojrzałem na zegarek, okazało się, że jest bardzo późno. Wtedy jeszcze ani ja, ani mój przyjaciel nie mieliśmy samochodu i na Dadaj jeździliśmy pocią giem.
- Cholera - krzykną łem - spóźnimy się na pocią g.
W pośpiechu zbieraliśmy porozrzucane po lodzie ryby, pakują c je w plecaki. Był to najobfitszy połów z lodu w mojej wędkarskiej karierze. Gdy okazało się, że w plecakach brakuje miejsca, przyjaciel zdją ł szalik, zawią zał go z jednej strony i w tak powstały długi worek pakował co większe okonie. W tym momencie podniosłem wzrok i zauważyłem na lodzie dwie postacie, suną ce szybkim krokiem w naszą stronę.
- Widocznie im też brały okonie i teraz spieszą się jak my na ostatni pocią g - mrukną ł przyjaciel.
Pomogliśmy sobie nawzajem dźwigną ć plecaki z lodu na plecy i ruszyliśmy ostro na dworzec w Czerwonce, zostawiają c na lodzie sporo najmniejszych okoni. Obejrzałem się. Dwie postacie zbliżyły się do nas o kilkaset metrów. Gdy zziajani wpadliśmy na peron, właśnie wjeżdżał pocią g. W przedziale, kiedy kolega zdejmował mokrą od potu kurtkę, ja postanowiłem wyjrzeć przez okno. Pocią g właśnie ruszał i nasi spóźnialscy koledzy już prawie w biegu wskakiwali do wagonu.
- Dziwne - powiedziałem do przyjaciela. Myślałem, że to wędkarze, a ci za nami nie mają żadnego sprzętu.
Przyjaciel skwitował mój wywód wzruszeniem ramion i wyją ł z bocznej kieszenie plecaka manierkę.
- No, za taką rybaczkę to po małym.
- A niech tam - odpowiedziałem, i gdy wycią gną łem rękę po manierkę, drzwi otworzyły się z trzaskiem i stanęło w nich dwóch typów.
- To ci - powiedział pierwszy z czerwoną gębą .
- Dobre mają chody, ale my też - dodał drugi i wyszczerzył zęby.
- Straż rybacka - rykną ł pierwszy. - Myśleli, że im się udało, co? - zwrócił się do mnie.
- Niby co? - wybełkotałem, lekko przestraszony i zbity z tropu.
Tamten głaskał plecak przyjaciela, z którego wystawały ogony okoni.
- A panowie mają jaką ś legitymację? - zapytał spokojnie przyjaciel.
Pierwszy rozpią ł kufajkę, wyją ł dokument i podetkną ł przyjacielowi pod nos. Jak na komendę sięgnęliśmy po swoje wykupione w PGRyb dzień wcześniej zezwolenia. Pierwszy czytał, przewracają c w rękach papier. Drugi dziwnym ruchem drapał się za uszami. W tym momencie otwarte drzwi rozsunęły się szerzej i usłyszeliśmy ochrypły, acz stanowczy głos :
- Bilety do kontroli, proszę.
Ponownie sięgną łem do kurtki, wyjmują c dwa powrotne bilety PKP.
- Ale wspaniały połów - rzekł konduktor, patrzą c na nasze wypchane plecaki z wystają cymi ogonami okoni.
- Tak, wspaniały - odparł przyjaciel chichoczą c.
- Wspaniały - dodałem i parskną łem śmiechem. Konduktor trochę zbity z tropu rozbawieniem mojego kolegi, zagadną ł :
- No tak, jest się z czego cieszyć. Taki połów, ho, ho.
- No, nie o to chodzi - dodał mój przyjaciel - ale o to, że panowie kontrolerzy nie mają biletów.
- Ach tak - żachną ł się konduktor. - No to wypisujemy drobną karę - dodał po chwili.
Andrzej Łapiński
Już pierwsze wpuszczenie cynowej rybki było "pełne". Przyjaciel wyją ł pięknego okonia około 0.5 kg. Wykułem przerębel obok niego. Kiedy tylko moja mosiężna rybka dotknęła dna, poczułem silne uderzenie. I zaczęło się. Okoń brał jak wściekły, jeden za drugim. Straciliśmy poczucie czasu.
Gdy przyszło opamiętanie i spojrzałem na zegarek, okazało się, że jest bardzo późno. Wtedy jeszcze ani ja, ani mój przyjaciel nie mieliśmy samochodu i na Dadaj jeździliśmy pocią giem.
- Cholera - krzykną łem - spóźnimy się na pocią g.
W pośpiechu zbieraliśmy porozrzucane po lodzie ryby, pakują c je w plecaki. Był to najobfitszy połów z lodu w mojej wędkarskiej karierze. Gdy okazało się, że w plecakach brakuje miejsca, przyjaciel zdją ł szalik, zawią zał go z jednej strony i w tak powstały długi worek pakował co większe okonie. W tym momencie podniosłem wzrok i zauważyłem na lodzie dwie postacie, suną ce szybkim krokiem w naszą stronę.
- Widocznie im też brały okonie i teraz spieszą się jak my na ostatni pocią g - mrukną ł przyjaciel.
Pomogliśmy sobie nawzajem dźwigną ć plecaki z lodu na plecy i ruszyliśmy ostro na dworzec w Czerwonce, zostawiają c na lodzie sporo najmniejszych okoni. Obejrzałem się. Dwie postacie zbliżyły się do nas o kilkaset metrów. Gdy zziajani wpadliśmy na peron, właśnie wjeżdżał pocią g. W przedziale, kiedy kolega zdejmował mokrą od potu kurtkę, ja postanowiłem wyjrzeć przez okno. Pocią g właśnie ruszał i nasi spóźnialscy koledzy już prawie w biegu wskakiwali do wagonu.
- Dziwne - powiedziałem do przyjaciela. Myślałem, że to wędkarze, a ci za nami nie mają żadnego sprzętu.
Przyjaciel skwitował mój wywód wzruszeniem ramion i wyją ł z bocznej kieszenie plecaka manierkę.
- No, za taką rybaczkę to po małym.
- A niech tam - odpowiedziałem, i gdy wycią gną łem rękę po manierkę, drzwi otworzyły się z trzaskiem i stanęło w nich dwóch typów.
- To ci - powiedział pierwszy z czerwoną gębą .
- Dobre mają chody, ale my też - dodał drugi i wyszczerzył zęby.
- Straż rybacka - rykną ł pierwszy. - Myśleli, że im się udało, co? - zwrócił się do mnie.
- Niby co? - wybełkotałem, lekko przestraszony i zbity z tropu.
Tamten głaskał plecak przyjaciela, z którego wystawały ogony okoni.
- A panowie mają jaką ś legitymację? - zapytał spokojnie przyjaciel.
Pierwszy rozpią ł kufajkę, wyją ł dokument i podetkną ł przyjacielowi pod nos. Jak na komendę sięgnęliśmy po swoje wykupione w PGRyb dzień wcześniej zezwolenia. Pierwszy czytał, przewracają c w rękach papier. Drugi dziwnym ruchem drapał się za uszami. W tym momencie otwarte drzwi rozsunęły się szerzej i usłyszeliśmy ochrypły, acz stanowczy głos :
- Bilety do kontroli, proszę.
Ponownie sięgną łem do kurtki, wyjmują c dwa powrotne bilety PKP.
- Ale wspaniały połów - rzekł konduktor, patrzą c na nasze wypchane plecaki z wystają cymi ogonami okoni.
- Tak, wspaniały - odparł przyjaciel chichoczą c.
- Wspaniały - dodałem i parskną łem śmiechem. Konduktor trochę zbity z tropu rozbawieniem mojego kolegi, zagadną ł :
- No tak, jest się z czego cieszyć. Taki połów, ho, ho.
- No, nie o to chodzi - dodał mój przyjaciel - ale o to, że panowie kontrolerzy nie mają biletów.
- Ach tak - żachną ł się konduktor. - No to wypisujemy drobną karę - dodał po chwili.
Andrzej Łapiński