Pewnej słonecznej niedzieli idę sobie z biegiem małego potoku, obserwują
c są
czą
cą
się strugę wody. Raptem, spod brzegu na płachetkę głębszej wody, charakterystycznym ruchem stworzenia ratują
cego swoje życie, wyskoczyła rybka.
Strzebla. Co za licho! Chyba drapieżnika tu nie ma? Przed kim ona tak zmyka? Wreszcie zauważyłem na dnie strugi sporego raka w pełnej krasie i pogotowiu bojowym. Zwarty i skupiony w sobie, czujny z wyłupiastymi oczyma i nastawionymi groźnie szczypcami, pilnie śledził niefrasobliwie pływają cą strzeblę. W chwili, gdy znalazła się w zasięgu jego kleszczy, nastą pił błyskawiczny atak. Instynktownym ruchem rybka wyprysnęła spod zamykają cych się kleszczy, wywołują c ów migotliwy błysk ciała. Atak nie udał się. Rak przyczaił się, gotowy do ponownej akcji.
Zaintrygowany pojedynkiem, zastanawiałem się, kto kogo przechytrzy. Po dłuższej chwili strzebla wróciła, zataczają c swawolne kręgi. Czy zapomniała już o niebezpieczeństwie, czy też lilipuci harcownik, pewny swojej zwinności, wyzywał los? Trudno powiedzieć.
Po chwili powtórzyła się dokładnie taka sama sytuacja. Cierpliwy, chytry stary rak jeszcze raz zaatakował rybkę kleszczami, a ta ponownie, jak srebrna mini-torpeda, zalśniła w wodzie umykają c przed atakiem. Rozrywka zaczynała być pasjonują ca. Sceneria, kontrast przeciwników, zaciętość i upór jednego i lekkomyślność, ale i zwinność drugiego, nadawały tej walce o najwyższą stawkę osobliwą wymowę i nastrój. Przesiedziałem na tym naturalnym widowisku dybania na życie i kuszenia zła prawie godzinę. Wynik pojedynku cią gle był remisowy. Wreszcie strzebla odpłynęła gdzieś dalej, a rak z konieczności i pewnie speszony, zrejterował pod brzeg pod wystają ce z dna korzenie.
Strzebla. Co za licho! Chyba drapieżnika tu nie ma? Przed kim ona tak zmyka? Wreszcie zauważyłem na dnie strugi sporego raka w pełnej krasie i pogotowiu bojowym. Zwarty i skupiony w sobie, czujny z wyłupiastymi oczyma i nastawionymi groźnie szczypcami, pilnie śledził niefrasobliwie pływają cą strzeblę. W chwili, gdy znalazła się w zasięgu jego kleszczy, nastą pił błyskawiczny atak. Instynktownym ruchem rybka wyprysnęła spod zamykają cych się kleszczy, wywołują c ów migotliwy błysk ciała. Atak nie udał się. Rak przyczaił się, gotowy do ponownej akcji.
Zaintrygowany pojedynkiem, zastanawiałem się, kto kogo przechytrzy. Po dłuższej chwili strzebla wróciła, zataczają c swawolne kręgi. Czy zapomniała już o niebezpieczeństwie, czy też lilipuci harcownik, pewny swojej zwinności, wyzywał los? Trudno powiedzieć.
Po chwili powtórzyła się dokładnie taka sama sytuacja. Cierpliwy, chytry stary rak jeszcze raz zaatakował rybkę kleszczami, a ta ponownie, jak srebrna mini-torpeda, zalśniła w wodzie umykają c przed atakiem. Rozrywka zaczynała być pasjonują ca. Sceneria, kontrast przeciwników, zaciętość i upór jednego i lekkomyślność, ale i zwinność drugiego, nadawały tej walce o najwyższą stawkę osobliwą wymowę i nastrój. Przesiedziałem na tym naturalnym widowisku dybania na życie i kuszenia zła prawie godzinę. Wynik pojedynku cią gle był remisowy. Wreszcie strzebla odpłynęła gdzieś dalej, a rak z konieczności i pewnie speszony, zrejterował pod brzeg pod wystają ce z dna korzenie.